Przejdź do treści
Przejdź do stopki

O wakacjach pomyślę za 10 lat

Treść

Rozmowa z Marcinem Gortatem, jedynym polskim koszykarzem grającym w lidze NBA
Od trzech lat w czasie wakacji poświęca Pan swój wolny czas na prowadzenie warsztatów koszykarskich dla dzieci i młodzieży. Skąd taki pomysł?
- Gdy przyszedłem do Orlando Magic, jeden ze starszych kolegów powiedział do mnie pewnego dnia: "Wykorzystaj to, że jesteś w NBA. Nie siedź w domu, tylko wypromuj koszykówkę w swojej Ojczyźnie, wykorzystaj kontakty, by pomóc w jej rozwoju". Przemyślałem to, znalazłem odpowiednich ludzi i sponsorów, bez których na profesjonalnym poziomie nic nie udałoby się zrobić, i tak powstały warsztaty, o których pan mówi. Jeżdżąc po kraju, trenując z dziećmi, promuję nie tylko koszykówkę, ale i zdrowy tryb życia. Lepiej przecież spędzić kilka godzin na powietrzu, niż siedzieć przed telewizorem czy monitorem. Mnie się udało. Po latach ciężkiej pracy dotarłem do NBA, ale nie zapomniałem, skąd pochodzę i gdzie się wychowałem. Urodziłem się w Łodzi, jestem Polakiem, tu się ukształtowałem, mam więc dług wobec Ojczyzny, który choćby w ten sposób staram się spłacać. A przy okazji w jakiś sposób mogę się odwdzięczyć kibicom, którzy zarywają noce, by obejrzeć moje występy w NBA. Kupują dekodery, śledzą spotkania w internecie. Dochodzi do mnie wiele listów z podziękowaniami za dobrą grę. Wakacje? Za 10 lat o nich pomyślę - wtedy zastanowię się nad wygodnym fotelem i plażą. Na razie robię to, co kocham, i nie żałuję, że poświęcam swój wolny czas.
I przyznam szczerze, że na takich warsztatach można wyłowić sporo utalentowanych dzieciaków. Marzę, aby znaleźć chłopaka, który kiedyś, grając w słynnym klubie, powie, że był na campie u Gortata i wtedy wszystko się zaczęło.
Młodzieży uzdolnionej koszykarsko zatem nam nie brakuje?
- Nie, ani wśród chłopaków, ani wśród dziewczyn. W Zielonej Górze spotkałem pewną 14-latkę, mającą ponad 190 cm wzrostu, z kapitalnymi możliwościami. We Wrocławiu pojawiło się trzech chłopaków niezwykle zdolnych, a jeden z nich, prawie dwumetrowy 13-latek, za kilka lat będzie gwiazdą znakomitego klubu. Gwarantuję to, prezentował się niesamowicie. Jestem szalenie ciekaw, jak ułoży się jego przyszłość; oby tylko mógł w spokoju rozwijać swój talent, wpierw skończyć szkołę, a potem poważnie zająć się sportem.
W zeszłym tygodniu nasza reprezentacja do lat 17 zdobyła w Hamburgu wicemistrzostwo świata, przekonując tym samym, że w przyszłość możemy patrzeć z większym optymizmem. Co poradziłby Pan tym chłopakom, by nie zmarnowali swoich talentów?
- Najważniejsze to podejść do tego sukcesu z pokorą. Pokazali, że mają możliwości i potrafią grać w koszykówkę, ale na razie powinni raczej skoncentrować się na ciężkich treningach i pracy, która dopiero może otworzyć im drzwi do kariery. Mam świadomość, że taki wynik niesie ze sobą sporo pokus i zagrożeń, choćby ze strony przeróżnych menedżerów obiecujących złote góry i kontrakty w najlepszych klubach. Tymczasem rzeczywistość jest jaka jest: żaden wielki klub - Barcelona, Panathinaikos Ateny czy CSKA Moskwa - nie kupi 17-latka z Polski i nie da mu grać po 30 minut w meczu. Nie ma takiej możliwości. Podejrzewam, że wielu z tych chłopaków nawet nie wie, że czołowe drużyny sprawdzają po 20 podobnych zawodników i żadnemu niczego nie zagwarantują. Mówię to po to, by ostudzić głowy i przestrzec przed osobami, które pewnie przychodzą, dzwonią i kuszą niesamowitymi ofertami i pieniędzmi. Nie tędy droga, na razie ważny jest spokój, mądre treningi, jak najczęstsze występy.
Wielu może to zaskoczyć i zaszokować, ale Pan w wieku 17 lat w ogóle jeszcze nie grał w koszykówkę. Jak to możliwe zatem, że w tak krótkim czasie zdołał Pan dotrzeć na szczyt, jakim jest bez wątpienia liga NBA?
- Nie grałem, ale nie trafiłem do klubu z ulicy. Nie zajadałem hamburgera i nie podszedł do mnie trener, mówiąc: "Jesteś wysoki, przyjdź porzucać do kosza". Przez 7,5 roku grałem w piłkę nożną, w szkole podstawowej trenowałem lekkoatletykę i miałem dzięki temu bardzo dobre przygotowanie fizyczne, świetną sprawność ruchową, byłem wyskakany i wybiegany. Tyle że koszykarsko nie umiałem robić nic, tu ma pan całkowitą rację. Ale prawda jest też taka, że dziś do NBA bierze się chłopaków, zawodników, którzy w pierwszym rzędzie są fizycznie bardzo dobrze rozwinięci. Tam są trenerzy, którzy potrafią każdego nauczyć kozłować, rzucać, krótko mówiąc - grać w koszykówkę. Nie nauczą jednak biegać i skakać. Mając 18-20 lat, można poprawić swój wyskok o centymetr, dwa, szybkość o pół sekundy, sekundę. I tyle, wszystko trzeba wypracować wcześniej. Wiem dobrze, że mnóstwo zawodników, marząc o wyjeździe do NBA, trenuje koszykówkę za dwóch, zaniedbując przy tym inne sprawy. Tymczasem trzeba się rozwijać pod każdym względem. Tylko w ten sposób można otworzyć sobie drogę na szczyt. Niezwykle ważna jest również mentalność. Nie da się przeskoczyć pewnego poziomu, jeśli nie ma się tego "czegoś", koszykarskiego IQ. Wtedy żaden trener nic nie pomoże, bo nikt nie jest maszyną, którą można zaprogramować.
Będąc przy temacie NBA - zostaje Pan w Orlando Magic; czy pójdzie za tym oczekiwana większa liczba minut na parkiecie i być może miejsce w podstawowej piątce?
- Jeśli chodzi o pierwszy skład, to gwarancji nie mam żadnych, a czasami obawiam się, że podczas swojego kontraktu mogę się go nie doczekać. A co do minut, to oczywiście mam nadzieję, że będzie ich więcej, co najmniej 15-20 w każdym meczu. Sam byłbym w stanie grać przez pełne 48 minut, od pierwszej do ostatniej, ale to tylko marzenie. Przyznam szczerze, że jeśli moje minuty podniosą się o 1-2, to będę załamany i pewnie zacznę nalegać na zmianę klubu.
Na razie jednak gra Pan w Orlando - miejmy nadzieję coraz więcej. Drużyna zacznie nowy sezon z tradycyjnie dużymi aspiracjami, a tymczasem przybył nowy, niezwykle groźny rywal - Miami Heat.
- No tak, pozyskali LeBrona Jamesa i Chrisa Bosha, mają Dwyane'a Wade'a i na papierze wyglądają na supermocnych. Niektórzy sądzą, że obecność tylu gwiazd w składzie może być problemem. Ja jednak jestem przekonany, że każdy z tych zawodników wie, co zrobić, by wygrać mistrzostwo, i jest w stanie zrezygnować z indywidualnych zdobyczy na rzecz dobra drużyny. Oczywiście, nie znaczy to, że my się poddamy. Będziemy walczyć z całych sił, by wygrać dywizję, a potem skutecznie powalczyć o wielki finał. Na razie jednak nie ma co gdybać, wszystko zweryfikuje liga.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-07-16

Autor: jc